Zamknij

Ortopeda: warszawskie SOR-y już dawno przekroczyły próg swojej wydolności (wywiad)

07:34, 16.07.2025 Aktualizacja: 07:35, 16.07.2025
Skomentuj PAP PAP

PAP: Bardzo ciasno na tym waszym SOR-ze, pacjenci się skarżą, że godzinami czekają na przyjęcie.

Warszawskie SOR-y są przepełnione pacjentami, dawno przekroczyły próg swojej wydolności - powiedział PAP dr hab. n. med. Paweł Łęgosz z Katedry i Kliniki Ortopedii i Traumatologii Narządu Ruchu WUM. Przy takim natłoku personel nie jest w stanie poświęcić pacjentowi więcej niż pół godziny - dodał.

Dr hab. n. med. Paweł Łęgosz: Warszawskie SOR-y zdecydowanie różnią się od tych w innych miastach. Zwłaszcza, że liczba ludności stolicy stale wzrasta. Bardzo ciężko jest dokładnie obliczyć jej liczbę ze względu na wielu przyjeżdżających turystów, a także migrantów, którzy nie mają stałego pobytu.

Trudno więc powiedzieć, czy nadal mamy 1,8 mln mieszkańców, czy może jest ich 2,5, a może nawet 3 miliony.

Patrząc na listę chorych przyjmowanych do szpitala lub zarejestrowanych do SOR-u, rzuca się w oczy sporo nazwisk obcobrzmiących, te osoby śmiało korzystają z naszych usług, a nie wszystkie są ubezpieczone. Ale my nie możemy powiedzieć osobie nieubezpieczonej, że niestety nie będziemy pana, czy pani leczyć, szczególnie jeśli występuje stan bezpośredniego zagrożenia utraty zdrowia czy życia.

Warszawskie SOR-y są mocno przepełnione pacjentami i dawno już przekroczyły próg swojej wydolności. Przy czym zamknięto SOR przy ul. Barskiej, szpital na Solcu, w bardzo wrażliwym miejscu, w dzielnicy, w której mieszka bardzo dużo seniorów.

Teoretycznie przeniesiono ten szpital na Ursynów, ale to nie jest jeden do jednego, ponieważ ludność ze środka miasta nie wsiądzie w tramwaj i nie pojedzie na Ursynów, tylko przyjdą do nas, na Stępińską, czy na Bielany. Zresztą mieszkańcy Ursynowa też przyjeżdżają do nas, co podwoiło liczbę przyjmowanych pacjentów.

PAP: Dlaczego do was?

P.Ł.: Otóż wiele wypadków wydarza się w centrum miasta, poza tym Szpital Dzieciątka Jezus jest renomowaną firmą, więc pacjenci właśnie tutaj chcą być leczeni. Jeśli zespół ratownictwa medycznego, kierując się rejonizacją, chce ich przetransportować gdzie indziej, biorą taksówkę i przyjeżdżają na Lindleya.

Z jednej strony oczywiście dla nas to wielka radość, duma, że zespół całego szpitala wykazuje się taką profesjonalnością, że tutaj pacjenci chcą się leczyć. Natomiast z drugiej strony, jest to dla nas gigantyczny problem, ponieważ dobowa liczba rejestracji, która przekracza 150 osób, przerasta możliwości operacyjne naszego SOR-u. Ja na dyżurach mam trzech lekarzy, którzy muszą obsłużyć 20 pacjentów leżących i kolejnych 150 przychodzących w ciągu doby do SOR-u.

Szpital również nie jest z gumy, nie jesteśmy w stanie wszystkich pacjentów przyjąć. Poza tym mamy też swoją specyfikę - wbudowujemy się w system transplantologii. Przeszczepiamy trzustkę, nerkę, wątrobę.

Mamy dużą klinikę medycyny transplantacyjnej, która powinna być w całości poświęcona pacjentom ze świeżymi przeszczepami czy z powikłaniami po przeszczepach. Niestety, miejsca przeznaczone dla nich są często zajmowane przez pacjentów, którzy trafili z tak zwaną ciężką interną czy ogólną interną, która może być załatwiana w innych szpitalach.

Dochodzi do absurdu: pacjent, w którego państwo polskie zainwestowało gigantyczne pieniądze, np. w przeszczep wątroby, który ma objawy odrzutu tego narządu, czy inne powikłania, musi stać w kolejce oczekujących na przyjęcie, bo w tym momencie muszę przyjąć kogoś z zapaleniem płuc albo układu moczowego. Natomiast inne szpitale nie przyjmą takiego pacjenta z powikłaniem, tylko odeślą go do nas, bo tylko my się tym zajmujemy.

PAP: A nie może pan tych zapaleń płuc skierować gdzie indziej?

P.Ł.: Mogę, tylko że nie ma chętnych do ich przyjmowania. Oczywiście staramy się współpracować ze szpitalami nawet na dalekim Mazowszu, ale nie każdy oddział jest otwarty na to. Wystąpiłem nawet z propozycją, że ja pacjenta zdiagnozuję w ramach SOR-u, dam wskazania, po czym przewiozę naszym transportem do innej jednostki celem kontynuacji leczenia. Niestety żaden ze szpitali na Mazowszu, już nie mówiąc o Warszawie, nie podjął tej rękawicy.

To tym bardziej przykre, że obłożenia na oddziałach internistycznych w szpitalach powiatowych sięgają 55, maksymalnie 60 proc., więc baza łóżkowa jest niewykorzystana.

Dochodzi do paradoksu: z danych z Polskiego Towarzystwa Internistycznego wynika, że zlikwidowano około 500 łóżek internistycznych na Mazowszu, ponieważ były one niewykorzystane. Natomiast w warszawskich szpitalach na Brudnie i w Bielańskim jest tak duże obciążenie, że pobyty pacjentów internistycznych na SOR-ach sięgają niejednokrotnie tygodnia. To oznacza, że jest na nich przeprowadzane pełne leczenie, podczas gdy powinien być na nich jedynie stabilizowany stan pacjenta, który w ciągu 12 godzin winien trafić na oddział.

Poniekąd rozumiem dyrektorów tych szpitali, ponieważ procedury internistyczne są fatalnie wycenione, więc likwidacja deficytowych łóżek może być im na rękę. Często sami kombinują, jak by się ich pozbyć, więc sale pięcioosobowe przerabiają na jedynki z osobnymi węzłami sanitarnymi, tracąc przy okazji zbędne łóżka. Tak się dzieje. Dzisiaj każdy chce wykazać się dodatnim wynikiem finansowym i robić procedury, które są opłacalne, a nie zajmować się czymś, co jest kłopotliwe.

PAP: Rozmawiał pan na ten temat np. z NFZ-em?

P.Ł.: Od trzech lat chodzę do NFZ-u i uzyskuję informacje że "niedługo będzie lepiej". Tymczasem wciąż brakuje bardzo istotnego miejsca, czyli miejsca dla pacjentów opieki długoterminowej.

My jesteśmy społeczeństwem starym, wyjątkowo schorowanym, sytuacji nie poprawiła pandemia COVID-19, która "odłączyła" pacjentów od diagnostyki i leczenia. A ludzi, którzy wymagają opieki długoterminowej, po prostu nie ma gdzie umieścić. Efekt takiego stanu rzeczy widzimy m.in. na SOR-ach i na oddziałach szpitalnych, a łóżka zajmowane przez takich pacjentów są blokowane miesiącami, podczas, gdy mogłyby one być "w obrocie".

Mam obecnie w szpitalu 12 osób, które leżą kolejne miesiące, bo nie mogę dla nich znaleźć placówki, która otoczyłaby ich opieką, choć wymagają zwyczajnego, internistycznego leczenia, a na ich miejsce trafiliby chorzy wymagający specjalistycznej pomocy.

Warto jednak sięgnąć do podstaw tego problemu, czyli do placówek POZ. Nie chciałbym skrzywdzić wszystkich lekarzy POZ-owskich, ale często swoją działalność ograniczają do wystawienia skierowania wręczanego pacjentowi ze słowami: "proszę iść na SOR, bo tam otrzyma pan szybką diagnostykę i leczenie".

Nie, szanowni koledzy, SOR-y nie są od tego, a to waszym obowiązkiem jest wziąć na siebie ciężar leczenia. Również niewydolne są nocne pomoce lekarskie, one także najchętniej odsyłają pacjentów do SOR-ów.

PAP: I jaki jest tego efekt?

P.Ł.: Wyobraźmy sobie taki obrazek: pod SOR podjeżdżają karetki i zamiast zostawić tam pacjenta i jechać do innego zdarzenia, czekają, czekają… To nie są postoje półgodzinne, ale niejednokrotnie pięciogodzinne. Nikt nie jest zadowolony, a na pewno nie pacjenci, którym nerwy puszczają i dopuszczają się rękoczynów w stosunku do zespołu ratownictwa medycznego. Ponadto, za każdy taki przestój karetki powyżej 15 minut, szpital płaci słone kary.

Niejednokrotnie, późnym wieczorem, dostaję telefony z interwencjami, żeby pacjentów jak najszybciej z tych karetek poprzenosić, ale nie mam gdzie. Proszę spojrzeć na tych ludzi, zamiast leżeć w łóżkach siedzą na krzesłach z podłączonymi kroplówkami, a przecież nie mogę chorych na podłodze kłaść. Dramat.

PAP: Jest jakieś wyjście z tej sytuacji?

P.Ł.: Pewnie byłoby łatwiej, gdyby do systemu wkomponować inne jednostki, jak np. wszelkiego rodzaju instytuty, które obecnie o godz. 15.00 zamykają podwoje, a dobrze byłoby żeby wszyscy, mający kontrakty z NFZ-em, mieli podobne obowiązki co do przyjmowania pacjentów - czy planowych, czy w trybie pilnym. Warto by było także zachęcić prywatne szpitale do współpracy.

Jak na razie, pacjenci, odpukać, nie umierają nam przed drzwiami. Mamy doskonały, profesjonalny zespół, który robi więcej, niż można, żeby tych pacjentów jakoś poupychać. Ale ci ludzie są już skrajnie przemęczeni i wypaleni, nic więcej nie da się już z nich wycisnąć.

Proszę spojrzeć w statystyki, za przykład biorąc tylko maj. Jeśli w 2023 r. przez SOR przewinęło się 2520 pacjentów, to w następnym roku było to już 2721, a w bieżącym 3056. Dziennie oznacza to, odpowiednio: 84, 90 i 102 pacjentów.

Oczywiście to matematyczna średnia, gdyż zdarzają się dyżury lepsze i gorsze. Np. 2 maja tego roku przez nasz SOR przeszło 164 pacjentów, 22 maja - 167, a 27 maja - 165. Przy takim natłoku personel nie jest w stanie poświęcić pacjentowi więcej, niż pół godziny, a powinien ok. dwóch.

I powiem szczerze, że w rozkładzie tygodniowym najgorsze są poniedziałki; wtorki, środy, czwartki są nieco spokojniejsze, a w piątek jest znowu pik. Oczywiście weekend też przynosi nieszczęścia - głównie ortopedyczne.

PAP: O czym pan marzy?

P.Ł.: Ktoś nam musi w końcu pomóc. Raz w miesiącu ogłaszam konkursy, ale brak chętnych lekarzy do pracy w takim młynie. Boję się, że stracę tych ludzi, których mam, bo w końcu powiedzą "dość".

Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)

mir/ agz/ mhr/

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

OSTATNIE KOMENTARZE

0%